Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 26 marca 2018

Szkodniki ("Zielona Arka", wrzesień 2000)


O ptakach - szkodnikach ... inaczej

„...Jednocześnie jednak czyż trzeba specjalnie podkreślać, że jastrząb lub kania, porywające pisklęta z podwórka i gołębie z gołębnika, lub czapla i tracz, które osiadły na stawie rybnym, powinny być zabite lub odpędzone”.
S.   Buturlin. 1950. „Co i jak obserwować w życiu ptaków”.

Cytat z tego radzieckiego poradnika przetłumaczonego w ogromnym jak nawet na owe czasy nakładzie wcale nie powinien oburzać. Była to prawdziwie naukowa pozycja poparta dużą wiedzą i doświadczeniem autora. Nikomu wówczas nie przychodziło na myśl dzielenie roli zwierząt inaczej jak na pożyteczną i szkodliwą (dla człowieka oczywiście). I choć w nauce człowiek wyraźnie wyznacza sobie coraz węższe granice, to owa etyka i moralność współczesnej nauki okupiona została wstydliwym epizodem wytępienia alki olbrzymiej i kilkoma podobnymi. W sumie wszyscy podlegamy jakiejś ewolucji światopoglądowej - tak rolnicy, myśliwi jak i naukowcy, ale zwierzęta nic przecież o tym nie wiedzą.
Można podejrzewać, że człowiek podzielił zwierzęta na szkodliwe i pożyteczne w sposób naturalny. Chodziło przecież o zabezpieczenie źródła własnego bytu, na który, na nieszczęście dla szkodników, składał się nie tylko pokarm, ale też surowce (np. drewno - surowiec dla nas raczej niejadalny, ale niezbędny), czy sprawy wręcz rozrywkowe (zwierzyna łowna)... Ale jest chyba rzeczą niemal oczywistą, że gdyby to mucha, a nie człowiek, dostała od Natury lub Boga rozum - ewolucja jej cywilizacji przebiegałaby podobnie i może pryskałaby dziś ludzi człowiekozolami. Nie powinno się więc postrzegać gatunku ludzkiego jako „największego szkodnika” - co często można usłyszeć z ust filozofów ekologii, bo mieć więcej rozumu, to wcale nie oznacza mieć łatwiej.
Stereotypy z czasów Buturlina tkwią więc w nas jak zardzewiałe gwoździe w desce. Nauczyciel obniżył mi kiedyś ocenę pracy semestralnej o cały stopień, bo napisałem, że dzięcioły powodują szkody w drzewostanie, kując dziuple w drzewach. Wykładowcę uczono, że po prostu dzięcioły są bardzo pożyteczne, bo wydłubują z drzew szkodniki. Tymczasem dzięcioły duże (Dendrocopos major) bardzo chętnie kują dziuple lęgowe w dębach, co wielokrotnie widziałem. Są to szerokie korytarze sięgające do 1 m w głąb pnia. Drzewo zmniejsza w ten sposób wartość użytkową, a wszak sortymenty dębowe należą do najdroższych. W dodatku do takiej rany łatwo dostają się grzyby i szkodniki techniczne, doprowadzając drzewo do szybszej śmierci. A wiosną dzięcioły nakłuwają korę zdrowych brzóz spijając sok. Nie chodziło mi przy tym o udowodnienie, że dzięcioły są szkodnikami, lecz o zwrócenie uwagi na absurdalność takiego dzielenia zwierząt w lesie, w którym jak to się słusznie mówi - nic nie ginie, nawet obumarły dąb, który na wpół spróchniały może żyć jeszcze setki lat, choć w sensie użytkowym ledwie nadaje się już na opał. Wydaje się to zresztą oczywiste. Z tym, że chyba lepiej, aby dzięcioły pozostały na razie w gronie „sprzymierzeńców leśnika”, przynajmniej dopóki Brać Leśna będzie mówić o Białowieskim Parku Narodowym że jest to „cmentarzysko drzew!” (z jakichś tam Wiadomości telewizyjnych).
Współcześnie pojawiła się jednak myśl ekologiczna, mająca dać człowiekowi prawo do wyodrębnienia zwierząt szkodliwych dla zagrożonych gatunków, w rzekomo naukowy sposób. Przyrodnicy niejednokrotnie głoszą myśl redukcji populacji kruka, wrony, sroki i mewy srebrzystej - które to gatunki rozprzestrzeniły się nadmiernie i ponoć plądrują lęgi innych - rzadszych ptaków. Widywano kruki plądrujące lęgi bielików. To poważne oskarżenie. Doniesienia te trzeba traktować jednak bardzo ostrożnie. Szybko bowiem zapomniano, że kruk tuż po wojnie był na krawędzi zagłady właśnie na skutek tępienia. Dziś jest już wszędzie ptakiem pospolitym, a bieliki rozbudowują swą populację. Jeśli przyjrzymy się bliżej zaskakującej ekspansji kruka, to jak to najczęściej bywa, źródło „nieszczęścia” tkwi w działalności człowieka. Przez okrągły rok stado liczące ponad 160 tych ptaków może pożywiać się padliną z ferm drobiowych w pobliżu Goleniowa, które wyrzucają padłe zwierzęta „za płot”. Równie wielkie stada trzymają się okolic stawów rybnych, gdzie zawsze łatwo o śnięte ryby, zwłaszcza w okresie spuszczania wody. Ptaki te nic nie robią tylko jedzą, nawet się nie rozmnażając. Gdyby nie owe „stołówki”, populacja kruków uległaby naturalnej redukcji. W tym śledztwie dochodzimy więc do wniosku, że za ewentualne plądrowanie bielikowych gniazd przez kruki odpowiadają hodowcy drobiu i rybacy stawowi, a także służby kontrolne, mające nie dopuszczać do zagrożeń sanitarnych. Jeszcze gdy nie było tylu kruków, za jednego z największych szkodników wśród ptaków uchodziła wrona. Ale przyszły dla niej ciężkie czasy. Potężniejsze od niej kruki z łatwością znajdują jej duże gniazda zakładane na nieulistnionych jeszcze drzewach. Wrona nie wygrała też konkurencji z zamieszkującymi miasta srokami. Prześladowana przez kruki poza miastami i wypierana przez sroki w osiedlach ludzkich, staje się ptakiem coraz mniej licznym A sroki? Podobnie jak inne krukowate specjalizują się w wybieraniu jaj i piskląt. W przypadku tych gatunków zagrożenie jakie stwarzają dla rzadkości, jest bardziej życzeniem (bo „przecież bardzo musimy pomagać przyrodzie”) niż faktem. Nie jest  mi znana żadna polska publikacja w sposób naukowy, czyli obiektywny, oceniająca to zagadnienie, a wrażeniowa ocena szkodliwości zwierząt jakoś mnie nie przekonuje do ich tępienia. Tym bardziej, że trudno sobie wyobrazić, aby kruk czy wrona poszukiwały jednego z kilku gniazd rożeńca na Pomorzu, rezygnując z łatwiejszego łupu w postaci licznych lęgów ptaków pospolitych i nie zagrożonych, ewentualnie wszędzie leżącej padliny.
Już niemal od początku, gdy nad Wisłą i na wybrzeżu pojawiły się pierwsze lęgowe mewy srebrzyste, czyli od lat 70., ornitolodzy bili na alarm. Próbowano i próbuje się nadal demonizować tą dużą mewę jako żarłocznego i bezwzględnego drapieżnika. Blady strach padł na obrońców rzadkich gatunków, gdy w okolicach Świnoujścia i Koszalina kolonie tych mew zaczęły liczyć setki par. Miałem możliwość spędzania wielu dni w okolicach największej polskiej kolonii koło Świnoujścia, liczącej w okresie swej świetności, czyli jeszcze do roku 1995, około 1000 par. Cóż takiego się stało, że w środku tego „piekła” bezbronne kaczki, w tym rzadkie płaskonosy, rożeńce i ohary, zakładały dziesiątki własnych gniazd i z powodzeniem wyprowadzały wiele lęgów. Otóż wielu obrońców przyrody wprawdzie potrafi świetnie ją obserwować, ale jak się zdaje nie zawsze ją rozumie. Gdyby nadgorliwi ochroniarze doprowadzili do wyjęcia mewy srebrzystej spod ochrony, doprowadziliby równocześnie zapewne do istnej katastrofy w tutejszym ekosystemie. Kolonie mew przyciągają bowiem ogromne ilości innych gatunków, które wykorzystują ochronę jaką dają im czujne i agresywne mewy. Niektóre gatunki, jak na przykład perkozy zauszniki, gniazdują tylko w koloniach mew. Pojedyncze lęgi są bardziej narażone na atak drapieżników, a samotni rodzice nie mają szans ich obronić. Bilans jest zawsze korzystny dla populacji gatunku: nawet jeśli część lęgów padnie łupem mew, to i tak wychowa się tu więcej młodych niż na terenach poza kolonią. Mewy srebrzyste wcale nie są specjalistami w polowaniach. To dość trudna sztuka i pochłania wiele energii. Całe dnie spędzają natomiast na wydobywaniu odpadków z wielkiego wysypiska śmieci koło Przytoru. Na szczęście nie zdążono wyjąć mewy srebrzystej spod ochrony. Po krótkotrwałej ekspansji zaczynają opuszczać lęgowiska na zachodnim wybrzeżu i kto wie, czy nie wyprowadzą się od nas na zawsze. Może jakimś tajemniczym ptasim zmysłem zrozumiały, że nie są tu miłymi gośćmi?
W gruncie rzeczy problem tkwi w upowszechnieniu pewnego stereotypu. Bocian biały - ptak u nas pospolity i słusznej masy - swoje zjeść musi. I pomimo, że stereotyp głosi, iż bocian zjada po prostu żaby, to jeszcze nie słychać, żeby ktoś oskarżał tego ptaka o szkodnictwo. Bo bocianowi wolno, chociaż naukowcy biją na alarm, że populacja naszych płazów gwałtownie maleje. Kruka po prostu chcemy przyłapać, to go przyłapiemy, a że żabami raczej gardzi, to poczekamy aż zbroi coś innego.
Podsumowując - na temat szkodników potrzebne jest nowe myślenie, także wśród naukowców. Najlepszy przykład do naśladowania dał ostatnio Jerzy Przybysz w swojej monografii „Kormoran”. Oprócz skrupulatnych badań na temat tzw. „szkodliwości” kormorana i przytaczania szeregu dowodów na jej brak1) , autor proponuje wprost: „Jest nas, ludzi w Polsce, niemal tysiąc razy więcej niż kormoranów. Jeśli każdy z nas zrezygnuje w roku z jednej 100 gramowej płotki wykarmimy do syta wszystkie. Czy musimy je niszczyć, by oszczędzić sobie tę jedną płotkę?”.
Artur Staszewski


1 ) Autor podaje taki oto przykład wyliczenia: „Drugim błędem jest założenie, że wszystkie zjedzone przez kormorany ryby zostałyby odłowione przez człowieka. Spróbujmy przeprowadzić hipotetyczny rachunek. Przyjmijmy, że w eksploatowanym przez rybaków i kormorany zbiorniku znajduje się 100 jednostek ryb, z czego oboje odławiają po 10%. Z rozumowań rybaków wynika, że przepędzając kormorany odłowią podwójną ilość ryb. Tymczasem, gdy kormoran skonsumuje swoje 10%, w zbiorniku pozostaje 90 jednostek ryb, z których rybacy odławiając swoje 10% pozyskają 9 jednostek. Stracą więc tylko jedną jednostkę. W praktyce niemal ze wszystkich wyliczeń wynika, że kormorany konsumują 5-10% masy ryb odławianych przez rybaków. Wówczas zubożą ich o 0,1 jednostki ryb”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dwie rocznice – czyli Kaczmarski i Smoleńsk

Wczoraj większość mediów zwróciła uwagę na dwie najważniejsze, ich zdaniem, rocznice w jednej dacie: 10 kwietnia - to rocznica zarówno...