O ptakach -
szkodnikach ... inaczej
„...Jednocześnie
jednak czyż trzeba specjalnie podkreślać, że jastrząb lub kania, porywające
pisklęta z podwórka i gołębie z gołębnika, lub czapla i tracz, które osiadły na
stawie rybnym, powinny być zabite lub odpędzone”.
S.
Buturlin. 1950. „Co i jak obserwować w życiu ptaków”.
Cytat z tego radzieckiego poradnika przetłumaczonego
w ogromnym jak nawet na owe czasy nakładzie wcale nie powinien oburzać. Była to
prawdziwie naukowa pozycja poparta dużą wiedzą i doświadczeniem autora. Nikomu
wówczas nie przychodziło na myśl dzielenie roli zwierząt inaczej jak na
pożyteczną i szkodliwą (dla człowieka oczywiście). I choć w nauce człowiek
wyraźnie wyznacza sobie coraz węższe granice, to owa etyka i moralność
współczesnej nauki okupiona została wstydliwym epizodem wytępienia alki
olbrzymiej i kilkoma podobnymi. W sumie wszyscy podlegamy jakiejś ewolucji
światopoglądowej - tak rolnicy, myśliwi jak i naukowcy, ale zwierzęta nic
przecież o tym nie wiedzą.
Można podejrzewać, że
człowiek podzielił zwierzęta na szkodliwe i pożyteczne w sposób naturalny.
Chodziło przecież o zabezpieczenie źródła własnego bytu, na który, na
nieszczęście dla szkodników, składał się nie tylko pokarm, ale też surowce (np.
drewno - surowiec dla nas raczej niejadalny, ale niezbędny), czy sprawy wręcz
rozrywkowe (zwierzyna łowna)... Ale jest chyba rzeczą niemal oczywistą, że
gdyby to mucha, a nie człowiek, dostała od Natury lub Boga rozum - ewolucja jej
cywilizacji przebiegałaby podobnie i może pryskałaby dziś ludzi
człowiekozolami. Nie powinno się więc postrzegać gatunku ludzkiego jako
„największego szkodnika” - co często można usłyszeć z ust filozofów ekologii,
bo mieć więcej rozumu, to wcale nie oznacza mieć łatwiej.
Stereotypy z czasów
Buturlina tkwią więc w nas jak zardzewiałe gwoździe w desce. Nauczyciel obniżył
mi kiedyś ocenę pracy semestralnej o cały stopień, bo napisałem, że dzięcioły
powodują szkody w drzewostanie, kując dziuple w drzewach. Wykładowcę uczono, że
po prostu dzięcioły są bardzo pożyteczne, bo wydłubują z drzew szkodniki.
Tymczasem dzięcioły duże (Dendrocopos
major) bardzo chętnie kują dziuple lęgowe w dębach, co wielokrotnie
widziałem. Są to szerokie korytarze sięgające do 1 m w głąb pnia. Drzewo
zmniejsza w ten sposób wartość użytkową, a wszak sortymenty dębowe należą do
najdroższych. W dodatku do takiej rany łatwo dostają się grzyby i szkodniki
techniczne, doprowadzając drzewo do szybszej śmierci. A wiosną dzięcioły
nakłuwają korę zdrowych brzóz spijając sok. Nie chodziło mi przy tym o
udowodnienie, że dzięcioły są szkodnikami, lecz o zwrócenie uwagi na
absurdalność takiego dzielenia zwierząt w lesie, w którym jak to się słusznie
mówi - nic nie ginie, nawet obumarły dąb, który na wpół spróchniały może żyć
jeszcze setki lat, choć w sensie użytkowym ledwie nadaje się już na opał.
Wydaje się to zresztą oczywiste. Z tym, że chyba lepiej, aby dzięcioły
pozostały na razie w gronie „sprzymierzeńców leśnika”, przynajmniej dopóki Brać
Leśna będzie mówić o Białowieskim Parku Narodowym że jest to „cmentarzysko drzew!”
(z jakichś tam Wiadomości telewizyjnych).
Współcześnie pojawiła się
jednak myśl ekologiczna, mająca dać człowiekowi prawo do wyodrębnienia zwierząt
szkodliwych dla zagrożonych gatunków, w rzekomo naukowy sposób. Przyrodnicy
niejednokrotnie głoszą myśl redukcji populacji kruka, wrony, sroki i mewy
srebrzystej - które to gatunki rozprzestrzeniły się nadmiernie i ponoć plądrują
lęgi innych - rzadszych ptaków. Widywano kruki plądrujące lęgi bielików. To
poważne oskarżenie. Doniesienia te trzeba traktować jednak bardzo ostrożnie.
Szybko bowiem zapomniano, że kruk tuż po wojnie był na krawędzi zagłady właśnie
na skutek tępienia. Dziś jest już wszędzie ptakiem pospolitym, a bieliki
rozbudowują swą populację. Jeśli przyjrzymy się bliżej zaskakującej ekspansji
kruka, to jak to najczęściej bywa, źródło „nieszczęścia” tkwi w działalności
człowieka. Przez okrągły rok stado liczące ponad 160 tych ptaków może pożywiać
się padliną z ferm drobiowych w pobliżu Goleniowa, które wyrzucają padłe
zwierzęta „za płot”. Równie wielkie stada trzymają się okolic stawów rybnych,
gdzie zawsze łatwo o śnięte ryby, zwłaszcza w okresie spuszczania wody. Ptaki
te nic nie robią tylko jedzą, nawet się nie rozmnażając. Gdyby nie owe
„stołówki”, populacja kruków uległaby naturalnej redukcji. W tym śledztwie
dochodzimy więc do wniosku, że za ewentualne plądrowanie bielikowych gniazd
przez kruki odpowiadają hodowcy drobiu i rybacy stawowi, a także służby
kontrolne, mające nie dopuszczać do zagrożeń sanitarnych. Jeszcze gdy nie było
tylu kruków, za jednego z największych szkodników wśród ptaków uchodziła wrona.
Ale przyszły dla niej ciężkie czasy. Potężniejsze od niej kruki z łatwością
znajdują jej duże gniazda zakładane na nieulistnionych jeszcze drzewach. Wrona
nie wygrała też konkurencji z zamieszkującymi miasta srokami. Prześladowana
przez kruki poza miastami i wypierana przez sroki w osiedlach ludzkich, staje
się ptakiem coraz mniej licznym A sroki? Podobnie jak inne krukowate
specjalizują się w wybieraniu jaj i piskląt. W przypadku tych gatunków
zagrożenie jakie stwarzają dla rzadkości, jest bardziej życzeniem (bo „przecież
bardzo musimy pomagać przyrodzie”) niż faktem. Nie jest mi znana żadna polska publikacja w sposób
naukowy, czyli obiektywny, oceniająca to zagadnienie, a wrażeniowa ocena
szkodliwości zwierząt jakoś mnie nie przekonuje do ich tępienia. Tym bardziej,
że trudno sobie wyobrazić, aby kruk czy wrona poszukiwały jednego z kilku
gniazd rożeńca na Pomorzu, rezygnując z łatwiejszego łupu w postaci licznych
lęgów ptaków pospolitych i nie zagrożonych, ewentualnie wszędzie leżącej
padliny.
Już niemal od początku, gdy
nad Wisłą i na wybrzeżu pojawiły się pierwsze lęgowe mewy srebrzyste, czyli od
lat 70., ornitolodzy bili na alarm. Próbowano i próbuje się nadal demonizować
tą dużą mewę jako żarłocznego i bezwzględnego drapieżnika. Blady strach padł na
obrońców rzadkich gatunków, gdy w okolicach Świnoujścia i Koszalina kolonie
tych mew zaczęły liczyć setki par. Miałem możliwość spędzania wielu dni w
okolicach największej polskiej kolonii koło Świnoujścia, liczącej w okresie
swej świetności, czyli jeszcze do roku 1995, około 1000 par. Cóż takiego się
stało, że w środku tego „piekła” bezbronne kaczki, w tym rzadkie płaskonosy,
rożeńce i ohary, zakładały dziesiątki własnych gniazd i z powodzeniem
wyprowadzały wiele lęgów. Otóż wielu obrońców przyrody wprawdzie potrafi
świetnie ją obserwować, ale jak się zdaje nie zawsze ją rozumie. Gdyby
nadgorliwi ochroniarze doprowadzili do wyjęcia mewy srebrzystej spod ochrony,
doprowadziliby równocześnie zapewne do istnej katastrofy w tutejszym
ekosystemie. Kolonie mew przyciągają bowiem ogromne ilości innych gatunków,
które wykorzystują ochronę jaką dają im czujne i agresywne mewy. Niektóre
gatunki, jak na przykład perkozy zauszniki, gniazdują tylko w koloniach mew.
Pojedyncze lęgi są bardziej narażone na atak drapieżników, a samotni rodzice
nie mają szans ich obronić. Bilans jest zawsze korzystny dla populacji gatunku:
nawet jeśli część lęgów padnie łupem mew, to i tak wychowa się tu więcej
młodych niż na terenach poza kolonią. Mewy srebrzyste wcale nie są
specjalistami w polowaniach. To dość trudna sztuka i pochłania wiele energii.
Całe dnie spędzają natomiast na wydobywaniu odpadków z wielkiego wysypiska
śmieci koło Przytoru. Na szczęście nie zdążono wyjąć mewy srebrzystej spod
ochrony. Po krótkotrwałej ekspansji zaczynają opuszczać lęgowiska na zachodnim
wybrzeżu i kto wie, czy nie wyprowadzą się od nas na zawsze. Może jakimś
tajemniczym ptasim zmysłem zrozumiały, że nie są tu miłymi gośćmi?
W gruncie rzeczy problem
tkwi w upowszechnieniu pewnego stereotypu. Bocian biały - ptak u nas pospolity
i słusznej masy - swoje zjeść musi. I pomimo, że stereotyp głosi, iż bocian
zjada po prostu żaby, to jeszcze nie słychać, żeby ktoś oskarżał tego ptaka o
szkodnictwo. Bo bocianowi wolno, chociaż naukowcy biją na alarm, że populacja
naszych płazów gwałtownie maleje. Kruka po prostu chcemy przyłapać, to go
przyłapiemy, a że żabami raczej gardzi, to poczekamy aż zbroi coś innego.
Podsumowując - na temat
szkodników potrzebne jest nowe myślenie, także wśród naukowców. Najlepszy
przykład do naśladowania dał ostatnio Jerzy Przybysz w swojej monografii
„Kormoran”. Oprócz skrupulatnych badań na temat tzw. „szkodliwości” kormorana i
przytaczania szeregu dowodów na jej brak1)
, autor proponuje wprost: „Jest nas,
ludzi w Polsce, niemal tysiąc razy więcej niż kormoranów. Jeśli każdy z nas
zrezygnuje w roku z jednej 100 gramowej płotki wykarmimy do syta wszystkie. Czy
musimy je niszczyć, by oszczędzić sobie tę jedną płotkę?”.
Artur Staszewski
1 ) Autor
podaje taki oto przykład wyliczenia: „Drugim błędem jest założenie, że
wszystkie zjedzone przez kormorany ryby zostałyby odłowione przez człowieka. Spróbujmy
przeprowadzić hipotetyczny rachunek. Przyjmijmy, że w eksploatowanym przez
rybaków i kormorany zbiorniku znajduje się 100 jednostek ryb, z czego oboje
odławiają po 10%. Z rozumowań rybaków wynika, że przepędzając kormorany odłowią
podwójną ilość ryb. Tymczasem, gdy kormoran skonsumuje swoje 10%, w zbiorniku
pozostaje 90 jednostek ryb, z których rybacy odławiając swoje 10% pozyskają 9
jednostek. Stracą więc tylko jedną jednostkę. W praktyce niemal ze wszystkich
wyliczeń wynika, że kormorany konsumują 5-10% masy ryb odławianych przez
rybaków. Wówczas zubożą ich o 0,1 jednostki ryb”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz